Ależ niesamowicie emocjonująca jest końcówka obecnego sezonu La Liga. Początkiem roku wydawało się, że wszystko jest pozamiatane, potem wręcz przeciwnie. W grze pozostały aż cztery zespoły, które zachowywały szanse na tytuł mistrzowski. Bukmacherzy z Betclic zacierali ręce bo niespodzianka goniła niespodziankę, Barcelona raz za razem komplikowała swoją drogę do tytułu, gubiąc kolejne punkty.
Kilka miesięcy temu można było powiedzieć, że tytuł mistrzowski w tym sezonie wyląduje w Madrycie. Jednak nie na Santiago Bernabeu, a na niedalekim Wanda Metropolitano. Tam bowiem swoje spotkania rozgrywa obecnie zespół Diego Simeone. Tym czasem w kolejnych kolejkach jego zawodnicy zaczęli sobie robić pod górkę i zamiast mistrzowskiej autostrady do tytułu, rozpoczęła się kręta i wyboista dróżka. Nagle do gry włączyli się odwieczni rywale – FC Barcelona oraz Real Madryt. Co ciekawe jeszcze do niedawna w grze pozostawała czwarta do brydża FC Sevilla. Obecnie jednak podopieczni Julena Lopeteguiego tracą na dwie kolejki przed końcem sześć punktów do lidera. Z pewnością jednak czwarte miejsce w tabeli nie jest dla ekipy z południa Hiszpanii żadną ujmą i w nagrodę jesienią zobaczymy ją w rozgrywkach elitarnej Ligi Mistrzów.
Wracając jednak do wielkiej trójki. Kilkanaście dni temu wydawało się, że karty będą rozdawać Katalończycy. Odrobili oni straty do Atletico i mieli całkiem korzystny układ spotkań. Można było mieć nadzieję, że ten sportowo średni sezon będzie jeszcze do odratowania. Pierwszym, małym kroczkiem ku temu miało być spotkanie na własnym obiekcie z Granadą. Gracze Martineza może nie prezentowali się w La Liga jakoś wybitnie, ale na arenie międzynarodowej grali już całkiem całkiem i wyeliminował ich z Ligi Europy dopiero Manchester United. Na forach Barcy można było przeczytać spora liczbę wpisów, które ostrożnie sygnalizowały, że może to nie być tak łatwe spotkanie. I tak w rzeczywistości było.
Zaczęło się nieźle. Już w 23. minucie Antoine Griezmann zatańczył w polu karnym i podał piłkę do Lionela Messiego. Ten pięknie przymierzył po dalszym rogu i … były to miłe złego początki. Dawin Machis po dalekim wybiciu doprowadził do wyrównania i furii Ronalda Koemana. Chyba dobrze, że szkoleniowiec gospodarzy nie był przy linii bocznej boiska w 79. minucie, kiedy to po główce Jorge Moliny futbolówka wylądowała w siatce Barcelony. Tym samym piękna historia ratowania sezonu zaczynała się mocno komplikować. Ciężko było także kilka dni później, na boisku Valencii, gdzie o mały włos Nietoperze doprowadziłyby w końcówce meczu do remisu. Skończyło się jednak 3:2 dla gości i wszyscy czekali już na mecz, który miał rozstrzygnąć losy mistrzowskiego tytułu.
W kolejnej kolejce bowiem, do stolicy Katalonii przybywali gracze Atletico. Nic się jednak nie rozstrzygnęło, ani losy tytułu, ani nawet losy meczu. Bezbramkowy remis można było określić klasycznym stwierdzeniem, że z dużej chmury spadł bardzo, bardzo mały deszcz. A z deszczu zrobił się zimny prysznic, jaki zafundowali swoim kibicom gracze Barcelony w Levante. 10 lat temu Blaugrana świętowała tam swój kolejny tytuł. Tym razem nie było już tak wesoło. Znowu świetnie się zaczęło, bo na przerwę gracze Blaugrana schodzili z prowadzeniem 2:0. Potem jednak coś się zacięło i przeciwnicy doprowadzili do remisu 2:2, a potem 3:3. Sam Ronal Koeman nie był w stanie zrozumieć co zrobili jego podopieczni. O ile po pojedynku z Granadą mógł mocno posiwieć, to po meczu w Lewante powinien sobie rwać włosy z głowy.